1. pl
  2. en

Zbigniew Szmyt

Wszystkie grafiki zostały wygenerowane przez AI przy użyciu ChatGPT

26 marca 2025

U Pana Boga za piecem

– W Charkowie byłam sprzedawczynią w sklepie z zabawkami – wyznaje z dumą Natalia – Przynosiłam dzieciom radość. Teraz już tam nie pracuję. Mojego sklepu już nie ma, został zniszczony. Trafił w niego pocisk i wszystko przepadło. Cała nasza dzielnica jest w ruinie. Tutaj naprawdę jest ciężko. Charków to duże miasto, ale nasza dzielnica – Północna Sałtiwka – znajduje się najbliżej granicy, blisko Biełgorodu. A Biełgorod to już Rosja. To właśnie stamtąd do nas strzelali, rozstawili tam wyrzutnie rakiet i po prostu ostrzeliwali nasze domy. Gdybyś teraz przejechał się po naszej okolicy, zobaczyłbyś, że niemal wszystkie domy są w trakcie odbudowy. Prawie żaden nie ocalał nietknięty.


Po pięciu dniach ostrzałów i bombardowań spędzonych w piwnicy Natalia uciekła z Charkowa wraz z dziewięcioletnim synem i nastoletnią córką. Z polskiej granicy postanowiła jechać „tam, dokąd zawiezie ją autobus”. Tak trafiła do Poznania. 


Personel punktu recepcyjnego pomógł jej znaleźć polską rodzinę z Lubonia, która zaoferowała im schronienie we własnym domu. Przez dwa miesiące mieszkała u Tomasza i Magdy oraz ich czwórki dzieci. Następnie gościnę w domu parafialnym w podpoznańskiej gminie zaproponował im ksiądz Marek.


– Mieszkaliśmy tam przez rok. Początkowo mieliśmy zostać tylko na chwilę, ale tak nam się spodobało, że nie szukaliśmy już niczego innego. Pomagaliśmy księdzu przy organizacji różnych wydarzeń. W domu parafialnym były panie zajmujące się przygotowaniami, które czasem potrzebowały pomocy przy sprzątaniu, gotowaniu czy podawaniu do stołu. Ksiądz przyjmował wielu gości, także księży zza granicy, więc w domu parafialnym stale odbywały się jakieś spotkania. Ludzie modlili się, rozmawiali, pili kawę i herbatę, a po wszystkim trzeba było sprzątać. Ksiądz bywał często zmęczony – szczególnie w okresie Wielkanocy, gdy musiał pościć i do późna odprawiać liturgię, więc prosił nas o pomoc. Razem z paniami z parafii zamiatałyśmy, myłyśmy naczynia i podłogi. Był to duży dom. Na parterze znajdowała się sala spotkań, a na piętrze były dwa osobne skrzydła. W jednym mieszkaliśmy my, w drugim zaś – dwaj księża. Oni przecież nie są zwykłymi ludźmi, wybrali trudną drogę. U nas, w prawosławiu, batiuszka może się ożenić, mieć dzieci, a wasza wiara tego wszystkiego zabrania. Odnosiliśmy się do tego z szacunkiem. Wyjaśniono nam zresztą, że nie mieszkamy bezpośrednio z księżmi, lecz osobno. Urządzono dla nas oddzielną, w pełni wyposażoną kuchnię. Nawet lodówka była zawsze pełna, chociaż gdy się wprowadzaliśmy, otrzymywaliśmy już po 300 zł zapomogi i mogliśmy sami kupować jedzenie.


Natalia bardzo nie chciała żyć „na cudzym garnuszku”. Od pierwszych dni intensywnie szukała pracy. Trzy razy w tygodniu sprzątała powierzchnie wspólne w osiemnastu trzypiętrowych budynkach na osiedlu w Luboniu, do tego raz w tygodniu salon urody w sąsiedniej miejscowości. Dostawała za to około 2800 złotych miesięcznie – wystarczało na życie, ale nie pozwalało na wynajęcie własnego mieszkania. Próbowała znaleźć lepszą pracę, lecz słaba znajomość języka polskiego bardzo jej to utrudniała. Dostępne oferty dla Ukrainek dotyczyły głównie pracy na produkcji w systemie zmianowym, na co – ze względu na dzieci – Natalia nie mogła sobie pozwolić.


Mimo dystansu i powagi, jakich wymaga sutanna, dzielenie wspólnego dachu z księdzem Markiem zbliżyło obie rodziny.


– Ksiądz Marek poznał nas ze swoją rodziną. Ma siostrę Annę, brata oraz mamę i tatę. Zabrał nas do nich na Boże Narodzenie. Tata księdza jako pierwszy odmówił modlitwę przy wigilijnym stole. Potem zaczął się rytuał łamania opłatkiem i składania życzeń – wszystko to było dla nas zupełnie nowe i bardzo ciekawe… Później odwiedziliśmy ich także na Wielkanoc. Anna często pojawiała się w domu parafialnym wraz ze swoim mężem i dziećmi. Zapraszała mnie na herbatę i dużo ze sobą rozmawiałyśmy. U siebie w domu gościła także Ukrainkę z dzieckiem – Julię z Dniepra. Czasami przywoziła ją do parafii. Rozmawiałyśmy wtedy we trzy, trochę po rosyjsku, trochę po ukraińsku, trochę po polsku, aż w końcu bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. Dzięki tym rozmowom, a także kontaktom z kobietami z parafii, nauczyłam się języka polskiego.


– Dlaczego zdecydowaliśmy się wrócić? Ksiądz Marek został przeniesiony do innej parafii i nie mogliśmy już dłużej nadużywać jego gościnności. Trzeba było wynająć coś własnego, ale do tego potrzebowaliśmy dokumentów. Do Polski trafiliśmy bez paszportów, więc musieliśmy wyrobić nowe, co oznaczało konieczność powrotu do Ukrainy. Planowaliśmy potem znów wyjechać do Polski, ale ostatecznie zostaliśmy tutaj. Gdy wróciliśmy, moi rodzice mieszkali już w Charkowie. Są w podeszłym wieku i potrzebowali opieki. Do tego mój brat został ranny na froncie i trafił do szpitala. Ktoś musiał się nim zaopiekować. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy się zostać. Znalazłam tu dobrą pracę – na poczcie. Pracuję przy komputerze, w bezpiecznym miejscu, bo nasze biuro urządzono w schronie przeciwlotniczym. Czasami panuje cisza, a potem nagle zaczyna się ostrzał. Bywa spokojnie, bywa niespokojnie, ale już nauczyliśmy się z tym żyć. Nasza psychika się ustabilizowała; oswoiliśmy się z tą rzeczywistością. Moje koleżanki po powrocie z Polski nie mogą spać. Budzą się przy każdym wybuchu, płaczą, cały czas są zdenerwowane. Też tak kiedyś miałam, ale to kwestia czasu. Do wojny można się przyzwyczaić – cóż innego nam pozostało.